Kubuś i Wojtuś żyją dzięki zapłodnieniu in vitro. To dwaj mali, zwyczajni chłopcy, bardzo chciani i kochani przez rodziców. - Mówienie, że poczęte przez in vitro dziecko nie jest owocem miłości to największa bzdura – oburza się Kinga, mama Kubusia.
Obsesja i wyjec
- Kiedy bezskutecznie usiłowałam zajść w ciążę, wszędzie widziałam brzuchy, wszędzie były małe dzieci, nawet w snach – opowiada Julita. Poszła do psychologa, ale ten nie był w stanie jej pomóc. – Na kursie języka angielskiego nic do mnie docierało, studium przedszkolanek przerwałam. A były to moje pomysły na to, by oderwać się od myśli o dziecku – opowiada Julita. Poddała się. - Nic mi nie pomagało i nie mogło pomóc. Chciałam mieć brzuch, powiększające się piersi, czuć się kobietą – wspomina Julita. – Modliłam się o to na pielgrzymce w Częstochowie, jeździłam z mężem pod Żywiec do księdza po zioła na niepłodność. Robiłam wszystko, aby nam się udało – opowiada. – Kiedy się załamałam mąż napisał mi karteczkę – oświadczenie: „na pewno będziemy mieć małego bobaska”.
Kinga ten brak dziecka przeżywała jako głęboki smutek. - Taki wyjec siedział mi z tyłu głowy i nawet kiedy obiektywnie mogłam w danym momencie być zadowolona, męczyła mnie myśl o dziecku. Czułam się oszukana przez los. Od najmłodszych lat wiedziałam, że będę rodzić. A tu nic nie było wiadomo. Najgorsza była niepewność czy to tylko kwestia czasu, czy groźba, że tego upragnionego dziecka może w ogóle nie być - opowiada Kinga. – Na to, że się nie załamywałam wpływała świadomość, że istnieje in vitro - podkreśla. – No i rodzina, przed którą niczego nie ukrywałam.
Zagnieździ się czy nie
Kindze i Julicie udało się zajść w ciążę metodą in vitro za pierwszym razem! Ale to zachodzenie nie było ani łatwe, ani przyjemne.
Julita z mężem po trzech nieudanych próbach inseminacyjnych wybrali klinikę w Warszawie, dokąd musieli jeździć na badania i wszelkie zabiegi, które w sumie kosztowały ich około 12 tys. złotych (w tym stymulacja hormonalna 3 tys. zł, 6, 5 tys. zł sam zabieg plus dojazdy i pobyt w stolicy).
- To nie było proste, bo mąż musiał się zwalniać z pracy, co rodziło dodatkowe koszty. Do tego dochodziło zmęczenie i stres – mówi Julita. – Wszystkie badania zrobione wcześniej w Krakowie podlegały weryfikacji w Warszawie, m.in. badanie nasienia, monitorowanie jajeczkowania, etc. Wyniki były słabe, dlatego zaproponowano nam metodę ICSJ (w uproszczeniu mikromanipulacja polegająca na bezpośrednim wstrzyknięciu plemnika do komórki jajowej).
– Najpierw brałam, po raz pierwszy w życiu tabletki antykoncepcyjne dla tzw. wyciszenia organizmu, potem zastrzyki hormonalne, aby pobudzić przysadkę mózgową i wytwarzanie pęcherzyków Graafa. Po tej stymulacji co dwa, trzy dni musieliśmy znowu jeździć do kliniki, aby lekarze mogli stwierdzić przez monitoring czy pęcherzyki prawidłowo rosną. - Lekarz podczas drugiej wizyty zauważył, że rosną za szybko i znów zaczęłam się bać czy wszystko się uda - opowiada Julita, - Kolejność była taka: antykoncepcja, potem od razu zastrzyki stymulujące(wzięła ich 34), a na końcu jeden zastrzyk (pregnyl) na pęknięcie pęcherzyków Graafa. Z pierwszym zastrzykiem w brzuch poszła do przychodni, drugi już zrobił jej mąż, a następne wszystkie wykonywała sama. Od momentu, kiedy zrobiła ten ostatni zastrzyk na pęknięcie pęcherzyków miała 36 godzin, by zgłosić się w klinice w Warszawie. Tam zrobiono punkcję czyli pobranie komórki jajowej (oocytu) pod narkozą. Zabieg odbywał się w tym samym dniu, co pobranie nasienia męża. Po dwóch dniach nastąpił transfer, czyli przełożenie zarodka do macicy. Znów lęk: zagnieździ się czy nie?
Kinga zdecydowała się na zapłodnienie w Krakowie, więc nie musiała podróżować. Ale też wcześniej przez pół roku dostawała zastrzyki, które wywoływały u niej sztuczną menopauzę. – Miałam dwa zestawy zastrzyków, jedne wbijałam sobie w brzuch, a w pośladki wbijała mi pielęgniarka (zastrzyki w czasie stymulacji ivf). Ponieważ Kinga dodatkowo miała problemy immunologiczne, w sumie wzięła 300 zastrzyków przez cały czas trwania ciąży - od dnia transferu do porodu. Zastrzyki miały zaleczyć resztki endomietriozy i wyciszyć organizm. Przez pół roku leczenia Kinga z mężem czekali na jej pierwszy normalny cykl miesiączkowy, aby podejść do zabiegu. Zażywała hormony, aby w czasie cyklu zostało pobranych więcej komórek jajowych niż normalnie. W jej przypadku ładnie wyszły zależności statystyczne: z sześciu komórek trzy były niedojrzałe, a trzy komórki jajowe zostały zapłodnione i przez trzy doby obserwowano je w laboratorium, oczekując na ich rozwój. - W trzeciej dobie zostały mi wszystkie trzy podane – mówi Kinga. Choć zarodki były trzy, powstało z nich jedno dziecko, tak w przyrodzie często się dzieje. - Żaden zarodek nie został zamrożony ani zniszczony – mówi.
donnavito | 17-01-2015 23:51:07
mikaa997 | 09-02-2015 17:13:58
Modzelka8 | 16-02-2015 11:17:42
moniaG | 22-04-2015 21:40:20