Miałam 5 lat. Na osiedlowym betonowym placu zorganizowano imprezę z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka, niestety tylko z nazwy dla dzieci.
Pamiętam tłum dorosłych, wszelkie odcienie szarości i zieleni. Tematem dominującym było wojsko. Było duszno, nudno i strasznie bolały mnie uszy. Kapelę wojskową słychać było wszędzie, grała stanowczo zbyt głośno. Zero balonów, zajęć dla dzieci, konkursów i muzyki dla nas. Stałyśmy z mamą po oranżadę, którą sprzedawano z paki żołnierskiego Stara. Podobnie, jak w kolejce po pomarańcze na święta; napojów zabrakło dwie osoby przede mną.
Rozpłakałam się okrutnie. Zdesperowana mama kupiła piwo; tylko to już można było nabyć i to ponoć w ogromnych ilościach. Przysiadłyśmy na betonowym murku, gdzieś na uboczu. Mama dała mi butelkę, abym upiła łyczek.
Które małe dziecko nie lubi zapachu piwa i nie stara się zamoczyć paluszka w szklance rodzica?
Wróciłyśmy do domu zmęczone. Pamiętam, że po obiedzie mama malowała ze mną kolorowymi farbkami do późnego popołudnia. Matczyna rekompensata dnia? Chyba tak. A miało być tak fajnie. Przez kilka wcześniejszych dni mama nastawiała mnie na przeżycia podczas festynu. To był pierwszy rok naszego życia w mieście, wcześniej mieszkaliśmy na wsi. Zaliczam to wydarzenie do pierwszych poważniejszych rozczarowań wczesnego dzieciństwa.
Kilka dni potem sąsiad przyniósł nam wycinek z gazety lokalnej, gdzie na pierwszej stronie widniało moje zdjęcie, na którym pochylam się nad butelką piwa, a mama wyciera pot z czoła na skrzywionej od słońca twarzy. Obraz rodziny patologicznej. Podpis pod zdjęciem: „Piwo na Dzień Dziecka???” Mamie było bardzo przykro. Obie zostałyśmy przedstawione w okrutnie wypaczonym zwierciadle, panujących wówczas realiów dnia codziennego.
Wycinek z gazety mam do dziś, na pamiątkę. :-)
Ten artykuł wygrał w konkursie "Bobas na Okrągłym Stole". Zobacz wyniki...