Kraków
|
Cześć,
Mamy dwuletniego synka (28 miesięcy) i od pewnego czasu nasilił się problem, który występował już do dawna ale w mniejszym stopniu. Moje relacje z dzieckiem zawsze były dobre, od małego poświęcałem Mu bardzo dużo czasu, w normalny sposób opiekowałem się synkiem, dużo się bawiliśmy, spacerowaliśmy itd. W ostatnie wakacje po powrocie ze żłobka często jeździliśmy ma rowerze, jak trzeba było zostać z dzieckiem podczas choroby, to siedzieliśmy tydzień, czasem dwa i dobrze się bawiliśmy. Praktycznie od urodzenia synek jest bardzo zakochany w mamie i było sporo sytuacji, gdzie brak mamy oznaczał długą histerię ale ostatecznie udawało mi się Go uspokoić i wszystko było ok. Jakiś miesiąc temu się rozchorowałem i spędziłem tydzień w łóżku praktycznie nie robiąc nic. W tym momencie synek praktycznie nie pozwala mi zrobić nic, nie mogę Mu zmienić pieluszki, poczytać książki, układać puzzli itd. Staraliśmy się cierpliwie tłumaczyć ale dochodzi już do sytuacji, w których dziecko mnie popycha, krzyczy na mnie i kompletnie nie mogę nic z tym zrobić. Dzisiaj zaryzykowaliśmy i pojechałem po synka sam do żłobka (przeważnie odbieramy Go razem z żoną). Jak zwykle ucieszył się na mój widok, ustaliliśmy przed wyjściem, że wrócimy do domu, wyjdziemy z psem, pojedziemy coś zjeść, a potem kupimy choinkę i pojedziemy po mamę. Był bardzo zadowolony, stresowałem się, że za chwilę zrobi awanturę, bo nie ma mamy ale był super grzeczny, nawet, gdy okazało się, że nie ma choinek i trzeba jechać do innego sklepu. Po powrocie do domu zacząłem zajmować się choinką i w tym momencie zaczęło się to, co zwykle. Byłem popychany i nie pozwalał mi dotykać choinki, musiała to zrobić mama. Każda czynność MUSI być zrobiona przez mamę. Jeżeli coś mu podam, to często odkłada to na swoje miejsce i każe to podać mamie. W dniu dzisiejszym nie pozwolił wejść mojej żonie do łazienki, więc żona Go zaprowadziła na przedpokój i zaczęła się awantura. Mieliśmy już kompletnie dość, więc przełożyłem Go do łóżeczka gdzie dalej płakał (a raczej wył). Co chwilę do Niego przychodziliśmy i próbowaliśmy tłumaczyć, nic nie pomagało. Co chwilę powtarzał "piciu" ale jak tylko widział mnie z bidonem to wpadał ponownie w szał. Wszystko trwało prawie godzinę (ostatnio nie byłem w stanie Go uspokoić prawie przez 2 godziny, gdy żona miała dyżur w Święto).
Chciałbym się poradzić co powinniśmy zrobić w takiej sytuacji i jak ewentualnie rozwiązać ten problem. Z góry dzięki :-)
|