Bydgoszcz
|
Gdy ujrzałam dwie kreseczki na teście była radość i strach. Narzeczony pragnął dzieciatka, ja mam już 7 latkę z poprzedniego związku. Także chciałam maleństwa, ale nie byłam pewna czy damy radę finansowo, czy nasz związek przetrwa bo wspólnie mieszkamy od niedawna. Ale jest, cieszę się i dbam o siebie. Informuje w pracy że nie mogę dźwigać i się przemęczać. Narzeczony dumny informuje już połowę znajomych. Odwiedzam ginekologa, mówi że biologicznie 7 tydz, zarodek ma 10mm, nie widzi serca ale mam się nie przejmować nie zawsze widać i mam przyjsc za tydzień. Przez ten czas już czytam kiedy serce powinno być, podniesiona na duchu że dziewczyny też tak miały i serce w końcu zobaczyły, nie martwię się. Po tygodniu dalej serca nie widac, ale zarodek urósł do 16mm, dostaje skierowanie do szpitala żeby rozwiać wątpliwości. Jadę pełna nadziei że tam mają lepszy sprzęt i zobaczę serduszko, nie martwię się jeszcze przecież mój maluszek urósł 6mm. W szpitalu słyszę to samo, nie ma serca a już powinno być. Młody doktor, dopiero starzysta, wydaje się być przygnębiony. Mówi że pobiera krew na betę i za dwa dni mam powtórzyć. Lekarz siedział smutny i taki zamyślony.. on już wiedział.. spytał się mnie czy mam jakieś pytania. W obawie że usłyszę to czego nie chce słyszeć mówię że nie mam. Na wyjście jeszcze mi mówi że mam się przygotować że zostanę na jeden dzień w szpitalu. Nie dopuszczam do siebie złych myśli, pewnie jakieś dodatkowe badanie.. po dwóch dniach jade na pobranie krwi, jest jakaś inna lekarka i dostaje ochrzan że za późno przyjechałam, że to z rana trzeba, że teraz to nic nie zrobimy. Jeszcze raz robi mi USG i bez ceregieli mówi że z tej ciąży to już nic nie będzie, że to poronienie zatrzymane. Pytam czemu tak się stało ,że przecież zarodek urósł. Odpowiada że prawdopodobnie wada genetyczna, ale nie nasza rodziców. Następnego dnia jedziemy razem z narzeczonym na krew. Jeszcze mam nadzieję że może beta będzie wyższa. Po 4 godzinach czekania na wynik w końcu go dostaje, boję się otworzyć. Spadła... Idziemy spowrotem do lekarza, uff jest ten sam co za pierwszym razem. Mogę wybrać i czekać na samoistne poronienie albo wywołają farmakologicznie. Wybieram to 2. Dostaje sale dwuosobowa na całe szczęście pusta. Dostaje dwie tabletki dopochwowo i czekanie. Bardzo duże wsparcie mam od chłopaka, choć sam cierpi. Również telefoniczne wsparcie od dwóch przyjaciolek. Chociaz już po którymś pytaniu czy juz, denerwowało to. Po tabletkach żadnego krwawienia a ból brzucha znikomy, tylko dreszcze były chyba że strachu. W międzyczasie dostajemy informacje jakie mamy prawa czy chcemy pochować, że można zrobić badania na swój koszt na płeć itp. Sprawdzamy jeszcze co szpital robi z ,,tkankami'' ( tak określane było moje dziecko) Uspokojeni że nie zostaje wyrzucone do kosza tylko pochowane w grobie dzieci nienarodzonych, decydujemy że nie pochowamy sami. Po 3 godzinach dostaje podwójną dawke 4 tabletki dopochwowo. W szpitalu personel z wyczuciem, żadnych głupich tekstów. Jak coś mam dzwonić prosić o tabletki przeciwbólowe. Dostaje basen i instrukcje że jak zacznę krwawić siusiu mam robić do basenu. Ból brzucha był silny ale nie chce tabletek, wolę być świadoma wszystkiego. Kolejne godziny mijają a krwawienia nie ma. Lekarz mówi że zaczniemy jutro od nowa, bo już nie mogę dostać tabletek. Ale wieczorem zaczęłam krwawić. Lecę po pielęgniarkę żeby sprawdziła, co że mnie wylecialo bo to zwykła krew nie była, przerażała mnie myśl że zobaczę moje maleństwo, albo nie zobaczę i wyleje. Mówi że nie, że to tkanki mają być. Drugi potok leci ze mnie do basenu, większe części, jest taka kulka(chyba cały pęcherzyk ciążowy) i dużo gęstej krwi coś jak kisiel. Po chwili zastanowienia czy to aby jest tkanka wołam znowu. Mówi że tak że juz do toalety mogę. Jeszcze dużo ze mnie leciało i kawałki i krew. O 22 chłopak pojechał do domu a ja nawet przysnelam. Przebudzialm się i czuję że kąpie ze mnie, o dziwo nie zakrwawilam pościeli, ale jak wstaje leci mi po nogach. Przebralam się i wytarlam podłogę. Rano badanie czy wyczyścilam sie, niestety jeszcze zostało. Przed zabiegiem nie można jeść i pić kilka godzin. Ja nie jadłam od dnia wczorajszego powtarzali mi to kilka razy. Na moją sale położyli kobietę już z widocznym brzuszkiem. Z rozmów jej z mężem słyszę że, będzie przechodzić to samo.. jest w 4,5 miesiącu i także straciła swoje dziecko. (Boże jak zajde w kolejną ciążę to zwariuje ze strachu) Idę na zabieg, jest inny lekarz uspokaja mnie że zasnę na 10 min, że nic nie poczuje. Anastaziolog mów że po zastrzyku poczuje szczypanie i ból w ręce ale to dobry lek. Faktycznie zabolało aż się skrzywilam. Słucham co się wokol mnie dzieje, mówi że mam spać. Ja dalej otwarte oczy, pyta czy nie chce spać, kręcę tylko głową, ale zamykam oczy. Śpię ale coś słyszę albo to tylko sen, i nawet czuje że coś mam w środku grzebane, albo mi się wydaje. Po chwili szarpnięcie za ramię, prosze się obudzić. Coś mówią ale nie dotarło do mnie, tylko że mam powoli zejść i sie położyć na łóżku i słyszę ich rozmowę ze sala nr 4 jest wolna i tam mnie wiozą. Kątem oka widzę narzeczonego jak czeka ale odplywam. Leżę sama w sali na wpol przytomna i się zastanawiam, że mój chłopak się tam martwi. Ale nie mam siły żeby wstać. Po jakiejś pół godzinie wszedł. Rozmawiamy chwilę, wyszedł bo jestem zmęczona. Jakieś 3 h dochodziłam do siebie. Potem pielęgniarki zawiozły mnie do mojej sali, przy wstawaniu jeszcze kręciło mi się w głowie. Dostałam jeszcze antybiotyk w kroplówce i do domu. Wyszłam ze szpitala 3 dni temu, dlatego tak wszystko dokładnie pamiętam. Przepraszam, może opisałam wszystko aż za bardzo szczegolowo, ale ja bym wolała wiedziec co mnie czeka. Chcemy spróbować jeszcze raz, ale najpierw zrobimy wszystkie badania, aby zminimalizować ryzyko kolejnego poronienia. Na razie czekam na wyniki histopatologiczne i wtedy zobaczę co gin powie. Jest mi ciężko, czuje że miał być chłopiec. Nawet imię już mieliśmy wybrane Gabriel. Nie da się zapomnieć i nie chcę. Mój aniołek Gabriel zawsze zostanie w mym sercu.
|